- 3. Na podstawie tekstów Katechizmu Kościoła Katolickiego - KKK 2467 i KKK 2470, napisz, co pomaga nam zachowywać VIII przykazanie.
Dlatego należy działać. „Samotny” rodzic może a nawet powinien podjąć konkretne działania, które pomogą odzyskać środki od byłego partnera. Jak odzyskać zaległe alimenty, krok 1: negocjacje z byłym partnerem. Alimenciarzy nie ubywa, bo niestety w naszym kraju społeczne przyzwolenie na niepłacenie alimentów nadal ma się
Zacheusz przed spotkaniem z Jezusem Chrystusem był nielubianym przez społeczeństwo zwierzchnikiem celników, był zdzierca łasym na pieniądze.Zacheusz po spotkani…
Ja i moja córeczka: To Ty, Panie, zasadziłeś we mnie jej życie. Kiełkowała we mnie i rosła. Potrzebuję sita, które oddzieli istotne od nieistotnego. Potrzebuję światła na horyzoncie. Nie pozostaje mi nic innego, jak przyjąć ten niezasłużony prezent i nieustannie za niego dziękować. Psalm 85 Okaż Swą łaskę i daj nam zbawienie.
Co pomaga na objawy łuszczycy twarzy? Łuszczyca na twarzy Zdecydowanie częściej wykwity skórne występujące na czole, nosie, policzkach i brodzie postrzega się jako mało specyficzny symptom takich postaci schorzenia, jak łuszczyca owłosionej skóry głowy, plackowata, krostkowa i wiele innych.
Znajdź odpowiedź na Twoje pytanie o Co pomaga nam osiągnąć jedność ???? NaruciakStuu NaruciakStuu 13.10.2016 Polski Szkoła podstawowa
. HOME | STAL | STAL II | MŁODZIEŻ | KLUB | HISTORIA | KIBICE | GALERIA | O NAS
Aleksandr Łukaszenka przekroczył czerwoną linię. W najbliższym czasie nie można się spodziewać, że dojdzie do porozumienia z opozycją. Prezydent Białorusi podejmując działania tego typu pozbawia się jakiejkolwiek możliwości alternatywnej gry w stosunku do Kremla i jest zdany na łaskę oraz niełaskę Władimira Putina – powiedział prof. Mieczysław Ryba, politolog, w programie „Polski punkt widzenia” w TV Trwam. Samolot linii Ryanair został zmuszony do lądowania w Mińsku, gdzie miejscowe służby aresztowały jednego z białoruskich opozycjonistów. Unia Europejska zareagowała szybko, nakładając sankcje na Białoruś oraz zakazując lotów dla białoruskich linii lotniczych. – Tempo odpowiedzi UE jest zaskakujące i niewspółmierne do tego, jak reagowano na kwestię agresji Rosji na Ukrainę. Można dyskutować, czy działania są wystarczające. Aleksandr Łukaszenka nigdy nie pozwoliłby sobie na takie ruchy bez realnego wsparcia Moskwy. (…) Rosja sprawdza, jak reaguje Zachód. Białoruś działa jak przyczółek rosyjski w Europie Środkowej. Jeśli reakcja będzie słaba, Rosja będzie posuwać się coraz dalej. To jest ich stara metoda. Dla polityków tego państwa pokój jest czymś nienaturalnym, a wojna prowadzeniem polityki. Nie chodzi o ściśle militarną wojnę, ale grę sił. Łukaszenka podejmując działania tego typu pozbawia się jakiejkolwiek możliwości alternatywnej gry w stosunku do Kremla i jest zdany na łaskę oraz niełaskę Władimira Putina – wskazał prof. Mieczysław Ryba. Politolog zaznaczył, że „w najbliższym czasie nie można się spodziewać porozumienia z opozycją i spokojnego przekazania władzy”. – Aleksandr Łukaszenka przekroczył czerwoną linię. Raczej należy się spodziewać sytuacji, że kiedy ludzie wyjdą na ulice, dojdzie do wojny domowej czy czegoś w rodzaju kijowskiego Majdanu. Łukaszenka wsadza ludzi do więzień, wprowadza coś w rodzaju stanu wojennego wprowadzonego przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Oczywiście dzieje się to przy poparciu Moskwy – powiedział wykładowca Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Prof. Mieczysław Ryba zwrócił uwagę na to, że Białorusini „mają obecnie inną świadomość, bardziej podmiotową. Nie jest ona jeszcze antyrosyjska”. – Im bardziej związek Łukaszenki i Putina będzie się pogłębiał, tym bardziej sytuacja może pójść w tym kierunku. To jest pewien zaczyn na to, aby w przyszłości Białoruś wyrywać spod wpływu moskiewskich – wskazał gość TV Trwam. 16 czerwca w Szwajcarii dojdzie do spotkania prezydentów USA i Rosji. Wykładowca Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego podkreślił, że jest to „dziwaczna polityka współczesnych Stanów Zjednoczonych”. – Z jednej strony Putin to morderca, a Nord Stream 2 to bardzo zły projekt, jak twierdzi Joe Biden. Z drugiej strony ogłoszone jest zdjęcie sankcji na firmę obsługującą budowę gazociągu i spotkanie z Putinem. To rzeczy, które Moskwa będzie traktować jako słabość i dalej będzie testować, jak daleko może się posunąć. (…) Administracja amerykańska kalkuluje Rosję i Niemcy jako swoich ewentualnych sojuszników w szachowaniu Pekinu, bo mają strategiczny konflikt z Chinami i w tej chwili jest to dla nich rzecz najważniejsza – zauważył prof. Mieczysław Ryba. Wykładowca akademicki podkreślił, że „polska polityka jest o wiele bardziej miękka w relacji z Brukselą, widząc, że nie ma wsparcia Waszyngtonu. Natomiast w relacjach z Rosją zagrożona jest przede wszystkim nasza przestrzeń buforowa”. – Białoruś całkowicie dostaje się pod wpływy rosyjskie. Cały czas jest też napięta sytuacja na Ukrainie. Moskwa, a zarazem układ niemiecko-rosyjski, przybliża się do nas – powiedział gość „Polskiego punktu widzenia”.
«Gdy cierpi jeden członek, współcierpią wszystkie inne członki» (1 Kor 12, 26). Te słowa św. Pawła rozbrzmiewają mocno w moim sercu, gdy po raz kolejny przyznaję, że wielu nieletnich cierpiało z powodu nadużyć seksualnych, władzy i sumienia popełnianych przez znaczną liczbę księży i osób konsekrowanych. Przestępstwo to głęboko rani, na skutek cierpienia i bezsilności, przede wszystkim ofiary, ale także ich rodziny i całą wspólnotę, niezależnie od tego, czy są to osoby wierzące, czy też niewierzące. Gdy spoglądamy w przeszłość, nigdy nie będzie dość proszenia o przebaczenie i prób naprawienia wyrządzonych szkód. Patrząc w przyszłość, nigdy nie będzie dość tego, co się czyni, aby stworzyć kulturę zdolną do chronienia nie tylko przed powtarzaniem się takich sytuacji, lecz także niedopuszczającą możliwości ich ukrywania i trwania. Cierpienie ofiar i ich rodzin jest także naszym cierpieniem, dlatego musimy ponownie potwierdzić nasze zobowiązanie do tego, aby zapewnić ochronę nieletnim i bezbronnym dorosłym. 1. Gdy cierpi jeden członek W minionych dniach został opublikowany raport, opisujący doświadczenia co najmniej tysiąca osób, które padły ofiarą nadużyć seksualnych, władzy i sumienia ze strony kapłanów na przestrzeniu około siedemdziesięciu lat. Chociaż można powiedzieć, że większość przypadków dotyczy przeszłości, to jednak z upływem czasu poznaliśmy cierpienie wielu ofiar i stwierdzamy, że rany nigdy nie znikają i zobowiązują nas do zdecydowanego potępienia tych potworności, jak również do skoncentrowania wysiłków, aby wykorzenić tę kulturę śmierci; ran «nie można nigdy uznawać za przedawnione». Cierpienie tych ofiar to skarga, która wznosi się do nieba, dotykająca duszy, a która przez długi czas była ignorowana, ukrywana lub wyciszana. Ale ich wołanie było silniejsze niż wszystkie środki, które próbowały je uciszyć, czy też rzekomo zaradzały mu poprzez decyzje, które powiększały jego wagę, doprowadzając do współwiny. Wołanie, którego Pan wysłuchał, ukazując nam, po raz kolejny, po której chce być stronie. Kantyk Maryi się nie myli i jakby w tle jest słyszalny stale na przestrzeni dziejów, bowiem Pan pamięta o obietnicy, którą złożył naszym ojcom: «Rozproszył pyszniących się zamysłami serc swoich. Strącił władców z tronu, a wywyższył pokornych. Głodnych nasycił dobrami, a bogatych z niczym odprawił» (por. Łk 1, 51-53), i odczuwamy wstyd, gdy uświadamiamy sobie, że nasz styl życia zaprzeczał i zaprzecza temu, co wypowiadamy głosem. Ze wstydem i skruchą jako wspólnota kościelna przyznajemy, że nie potrafiliśmy być tam, gdzie powinniśmy być, że nie zadziałaliśmy w porę, by rozpoznać rozmiary i powagę krzywdy, jaka była wyrządzona tak wielu ludzkim istotom. Zlekceważyliśmy i opuściliśmy maluczkich. Zacytuję słowa ówczesnego kardynała Ratzingera, kiedy w rozważaniach Drogi Krzyżowej przygotowanych na Wielki Piątek 2005 roku dołączył swój głos do krzyku bólu tak wielu ofiar, używając mocnych słów: «Ile brudu jest w Kościele, i to właśnie wśród tych, którzy poprzez kapłaństwo powinni należeć całkowicie do Niego! Ileż pychy i samouwielbienia! (...) Zdrada uczniów, niegodne przyjmowanie Jego Ciała i Krwi jest z pewnością największym bólem, który przeszywa serce Zbawiciela. Nie pozostaje nam nic innego, jak z głębi duszy wołać do Niego Kyrie, eleison — Panie, ratuj! (por. Mt 8, 25)» (Stacja Dziewiąta, w: «L'Osservatore Romano», wyd. polskie, n. 6/2005, s. 54). 2. Współcierpią wszystkie członki Rozmiar i powaga wydarzeń wymaga zajęcia się tym faktem w sposób globalny i wspólnotowy. Chociaż w każdym procesie nawrócenia ważne i konieczne jest uświadomienie sobie tego, co się wydarzyło, to jednak samo w sobie to nie wystarcza. Dziś jako lud Boży jesteśmy wezwani, by wziąć na siebie odpowiedzialność za ból naszych braci, zranionych na ciele i na duszy. Jeśli w przeszłości sposobem reakcji mogło stać się zaniedbanie, to dzisiaj chcemy, aby solidarność, pojmowana w swym najgłębszym i wymagającym znaczeniu, stała się naszym sposobem tworzenia obecnej i przyszłej historii (por. Adhort. apost. Evangelii gaudium, 228), w środowisku, gdzie ofiary konfliktów, napięć, a zwłaszcza nadużyć wszelkiego rodzaju mogłyby znaleźć pomocną dłoń, która by je chroniła i uwolniła od bólu. Taka solidarność wymaga od nas z kolei ujawniania wszystkiego, co może zagrażać integralności każdej osoby. Jest to solidarność domagająca się zwalczania wszelkich form zepsucia, zwłaszcza duchowego, «ponieważ polega ono na ślepocie wygodnej i samowystarczalnej, przy której w końcu wszystko zdaje się być dopuszczalne: oszustwa, oszczerstwa, egoizm i wiele subtelnych form skoncentrowania na sobie samym, ‘sam bowiem szatan podaje się za anioła światłości' (2 Kor 11, 14)» (Adhort. apost. Gaudete et exsultate, 165). Wezwanie św. Pawła, by cierpieć z cierpiącymi, jest najlepszym antidotum przeciwko jakiejkolwiek chęci powtarzania nadal wśród nas słów Kaina: «Czyż jestem stróżem brata mego?» (Rdz 4, 9). Jestem świadomy wysiłku i pracy podejmowanych w różnych częściach świata w celu zapewnienia i przeprowadzenia niezbędnych działań, mających zagwarantować bezpieczeństwo i chronić integralność dzieci oraz bezbronnych dorosłych, a także upowszechniania «zerowej tolerancji» i sposobów pociągania do odpowiedzialności wszystkich, którzy popełniają lub ukrywają te przestępstwa. Z opóźnieniem stosujemy te jakże niezbędne działania i sankcje, ale jestem przekonany, że pomogą one zapewnić lepszą kulturę ochrony w chwili obecnej i w przyszłości. Oprócz tych wysiłków trzeba, by każdy ochrzczony czuł się zaangażowany w przemianę kościelną i społeczną, która jest bardzo potrzebna. Taka przemiana wymaga nawrócenia osobistego i wspólnotowego i prowadzi nas do patrzenia w tym samym kierunku, w którym patrzy Pan. Św. Jan Paweł II twierdził: «Jeśli nasze działania rzeczywiście mają początek w kontemplacji Chrystusa, to powinniśmy umieć Go dostrzegać przede wszystkim w twarzach tych, z którymi On sam zechciał się utożsamić» (List apost. Novo millennio ineunte, 49). Uczyć się patrzenia tam, gdzie patrzy Pan, przebywania tam, gdzie Pan chce, byśmy byli, nawracania serca, trwając w Jego obecności. Pomoże nam w tym modlitwa i pokuta. Zachęcam cały święty wierny lud Boży do modlitwy pokutnej i postu, zgodnie z poleceniem Pana 1, które rozbudza nasze sumienia, naszą solidarność i nasze zaangażowanie na rzecz kultury ochrony, oraz mówienia «nigdy więcej» wszelkim rodzajom i formom nadużyć. Nie sposób wyobrazić sobie nawrócenia w postępowaniu Kościoła bez aktywnego udziału wszystkich członków ludu Bożego. Ponadto, za każdym razem, gdy staraliśmy się zastępować, wyciszać, pomijać, ograniczać lud Boży do małych elit, tworzyliśmy wspólnoty, plany, podejścia teologiczne, duchowości i struktury bez korzeni, bez pamięci, bez twarzy, bez ciała, w ostatecznym rozrachunku — bez życia 2. Przejawia się to wyraźnie w niewłaściwym sposobie rozumienia władzy w Kościele — bardzo powszechnym w wielu wspólnotach, w których doszło do nadużyć seksualnych, władzy i sumienia — jakim jest klerykalizm, ta postawa, która «nie tylko unicestwia osobowość chrześcijan, ale ma tendencję także do umniejszania i niedoceniania łaski chrzcielnej, którą Duch Święty złożył w sercach naszych ludzi» 3. Klerykalizm, który umacniają zarówno sami kapłani, jak i świeccy, powoduje rozłam w ciele eklezjalnym, który sprzyja rozwojowi form zła, które teraz potępiamy. Powiedzenie «nie» wobec nadużycia oznacza stanowcze odrzucenie wszelkich form klerykalizmu. Zawsze dobrze jest pamiętać, że «w historii zbawienia Pan zbawił lud. Nie istnieje pełna tożsamość bez przynależności do ludu. Z tego względu nikt nie zbawia się sam, jako wyizolowana jednostka, ale Bóg przyciąga nas, biorąc pod uwagę złożoną sieć relacji międzyludzkich, które się nawiązują we wspólnocie ludzkiej: Bóg zechciał wejść w dynamikę ludową, w dynamikę ludu» (Adhort. apost. Gaudete et exsultate, 6). Dlatego jedynym sposobem, w jaki możemy odpowiedzieć na to zło, które zniszczyło tak wiele ludzkich istnień, jest postrzeganie go jako zadania, które angażuje i dotyczy nas wszystkich jako ludu Bożego. Ta świadomość, że czujemy się częścią ludu i wspólnej historii, pozwoli nam uznać nasze grzechy i błędy z przeszłości dzięki przyjęciu postawy pokutnej, która sprawi, że odnowimy się wewnętrznie. Wszystko, co się robi, aby wykorzenić kulturę nadużyć z naszych wspólnot, bez czynnego udziału wszystkich członków Kościoła nie zdoła wytworzyć mechanizmów potrzebnych do zdrowej i skutecznej przemiany. Pokutny wymiar postu i modlitwy pomoże nam jako ludowi Bożemu stanąć przed Panem i naszymi zranionymi braćmi jako grzesznicy, proszący o przebaczenie oraz łaskę wstydu i nawrócenia, a tym samym wypracować działania, które zrodzą postawy zgodne z Ewangelią. Ponieważ «za każdym razem, gdy staramy się powrócić do źródeł i odzyskać pierwotną świeżość Ewangelii, pojawiają się nowe drogi, twórcze metody, inne formy wyrazu, bardziej wymowne znaki, słowa zawierające nowy sens dla dzisiejszego świata» (Adhort. apost. Evangelii gaudium, 11). Konieczne jest, abyśmy jako Kościół mogli rozpoznać i z bólem oraz wstydem potępić okrucieństwa popełnione przez osoby konsekrowane, duchownych, a także przez tych wszystkich, których misją było czuwanie nad najbardziej bezbronnymi i chronienie ich. Prosimy o przebaczenie za grzechy nasze i innych osób. Świadomość grzechu pomaga nam uznać błędy, przestępstwa i rany zadane w przeszłości i pozwala nam w teraźniejszości otworzyć się i bardziej zaangażować w proces ponownego nawrócenia. Jednocześnie pokuta i modlitwa pomogą nam uwrażliwić nasze oczy i serce na cierpienia innych oraz pokonać żądzę panowania i posiadania, która tak często staje się źródłem tego zła. Niech post i modlitwa otworzą nasze uszy na milczące cierpienie dzieci, młodzieży i osób niepełnosprawnych. Niech post wywoła w nas głód i pragnienie sprawiedliwości i skłoni nas do podążania w prawdzie oraz wspierania wszystkich postępowań sądowych, które okażą się niezbędne. Chodzi o post, który nami wstrząśnie i poprowadzi nas do zaangażowania się w prawdzie i miłości, ze wszystkimi ludźmi dobrej woli i z całym społeczeństwem, w walkę z wszelkiego rodzaju nadużyciami seksualnymi, władzy i sumienia. W ten sposób będziemy mogli urzeczywistnić nasze powołanie, aby być «znakiem i narzędziem wewnętrznego zjednoczenia z Bogiem i jedności całego rodzaju ludzkiego» (Lumen gentium, 1). «Gdy cierpi jeden członek, współcierpią wszystkie inne członki» — powiedział nam św. Paweł. Poprzez postawę modlitewną i pokutną będziemy mogli wczuć się jako osoby i wspólnota w to wezwanie, aby wzrastały wśród nas dary, jakimi są współczucie, sprawiedliwość, zapobieganie i zadośćuczynienie. Maryja potrafiła stać u stóp krzyża swego Syna. Nie w jakikolwiek sposób, ale stała mocno przy krzyżu. Tą postawą wyraża swój sposób życia. Kiedy doświadczamy przygnębienia wywołanego przez te plagi kościelne, dobrze będzie, jeżeli wraz z Maryją «przyłożymy się bardziej do modlitwy» (por. św. Ignacy Loyola, Ćwiczenia duchowne, 319), starając się wzrastać w miłości do Kościoła i wierności wobec niego. Ona, pierwsza uczennica, uczy nas wszystkich, uczniów, jak powinniśmy postępować w obliczu cierpienia niewinnych, bez uników i małoduszności. Patrzenie na Maryję oznacza uczenie się odkrywania, gdzie i jak powinien stać uczeń Chrystusa. Niech Duch Święty da nam łaskę nawrócenia i wewnętrzne namaszczenie, abyśmy w obliczu tego przestępstwa nadużyć mogli wyrazić naszą skruchę i nasze postanowienie, by odważnie z nimi walczyć. Watykan, 20 sierpnia 2018 r. Przypisy: 1. «Ten zaś rodzaj [złych duchów] można wyrzucać tylko modlitwą i postem» (Mt 17, 21). 2. Por. List do ludu Bożego. który pielgrzymuje w Chile, 31 maja 2018 r. 3. List do kard. Marca Ouelleta, przewodniczącego Papieskiej Komisji ds. Ameryki Łacińskiej, 19 marca 2016 r. (w: «L'Osservatore Romano», wyd. polskie, n. 5/2016, s. 5). opr. mg/mg
Jak trudno jest zawierzyć się łasce Bożej, zwłaszcza wtedy, gdy wydarzenia w naszym życiu kolidują z naszymi osobistymi planami. Tymczasem jest to niezbędnie konieczne do zbawienia. Trzeba by jeszcze wiedzieć, czym jest prawdziwie zawierzenie Bożej Opatrzności!Wiedzą o tym wszyscy ratownicy: gdy niesie się pomoc osobie tonącej, największe zagrożenie stanowią jej wysiłki, by się uratować. Strach, chęć, by za wszelką cenę utrzymać się na wodzie prowokują często chaotyczne ruchy. Taka osoba szarpie się lub chwyta desperacko swojego wybawcy, co bardzo skutecznie utrudnia mu płynięcie. Dokładnie w taki sposób zachowujemy się często wobec pozwolić Mu się ocalić, próbujemy kierować rzeczami po naszej myśli. Z powodu lęku lub dumy (a często mieszanki jednego i drugiego) nie zgadzamy się, by Mu się poddać, powierzyć się w zaufaniu. Jak tonący, który próbuje oddychać, tak każdy człowiek próbuje być szczęśliwy. To głęboko zapisane w nas pragnienie. I to pragnienie jest dobre, ponieważ pochodzi od Boga. Czy wierzymy jednak, że On wie lepiej niż ktokolwiek inny, co jest potrzebne do szczęścia naszego i naszych dzieci?Zawierzenie nie jest tchórzostwem ani lenistwemGdy odrzucamy zawierzenie się Bożej miłości, to tak, jakbyśmy mówili Mu „Wiem lepiej od Ciebie, czego potrzebuję, czego potrzebuje moja rodzina”. Jesteśmy jak tonący, który odrzuca proponowaną mu pomoc, ponieważ boi się i usiłuje utrzymać nad wodą za wszelką cenę, nie widząc, że ten, kto go ratuje, wie co ma robić, by pozwolić mu dotrzeć na stały ląd. A jednak nie możemy bezczynnie czekać na za bardzo nas szanuje, by dać nam szczęście, ot tak. Chce nas włączyć w swoje dzieło miłości i dlatego daje nam pragnienia, wolność i liczne talenty, byśmy budowali Jego Królestwo. Jednak niech te talenty nie przesłonią nam prawdy, że sami z siebie nic nie możemy. Wszystko otrzymujemy od Pana, bez Niego jesteśmy niczym i nic nie możemy każdym razem, gdy o tym zapominamy, odrzucamy możliwość zawierzenia się Jemu. Często mylimy niezależność i wolność, stwierdzając: „Nie potrzebuję nikogo, doskonale sam(a) daję sobie radę”. Sądzimy, że jesteśmy bardzo silni i zdolni wiele uczynić, podczas gdy tak naprawdę jesteśmy całkowicie i zupełnie istnieje również inne niebezpieczeństwo – Zły. Jest niezwykle sprytny i próbuje zawsze kusić nas do zła pod pozorami dobra. Dlatego też osoba leniwa będzie kuszona, by swoją bierność usprawiedliwić rzekomym zaufaniem Opatrzności: „Nie ma sensu, żebym ja się trudził, bo Bóg zatroszczy się o nas”. Podobnie będzie myśleć osoba tchórzliwa, uciekając w modlitwę, aby uniknąć konfrontacji konkretnego zobowiązania i nieuniknionych zmian, jakie ze sobą niesie: „Panie, liczę na Ciebie, ponieważ, przede wszystkim nie chcę, byś prosił mnie o jakieś działanie”. A tymczasem zawierzenie nie jest ani lenistwem, ani nie jest postawą oderwanych od rzeczywistości ludziWcielenie sprawia, że stąpamy mocno po ziemi i nie ma innego sposobu, by spotkać Pana i służyć Mu, inaczej, jak żyjąc w codzienności, w najbardziej prozaicznych aspektach tego życia. Nie wystarczy powtarzać: „Panie, Panie, dziękujemy, że się o nas troszczysz!”. Oczywiście, uwielbienie jest też modlitwą tego, kto zawierza się Bożej jedynym sposobem na zweryfikowanie autentyczności tego uwielbienia jest skonfrontowanie Go z rzeczywistością. Stawianie sobie właściwych pytań: „Czy moje uwielbienie ogranicza się do czasu modlitwy czy zmienia sposób w jaki traktuję moje osobiste sprawy, rozwiązuję trudności rodzinne, przyjmuję troski finansowe, buduję moje plany na przyszłość itp.?”.„Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 18, 3). Jeśli nie zgadzamy się na to, by powierzyć się Ojcu z absolutną ufnością małego dziecka, jeśli nie zgadzamy się, by w ręce Ojca powierzyć wszystko – wszystkie nasze pragnienia, nasze plany, nasze troski, tych, których kochamy, a nawet nasze grzechy – nie będziemy mogli wejść do Królestwa Bożego. Nie będziemy mogli skosztować szczęścia w tym Królestwie, obiecanego już tu na ziemi tym, którzy mają serce PonsardCzytaj także:Covid-19 – modlitwa zawierzenia św. Jana Pawła II dla osób w podeszłym wiekuCzytaj także:„O dobra Matko, strzeż mnie jako Twojej własności”. Akt pełnego zawierzenia Maryi
PRZEDMOWACiężka, nieuleczalna choroba i bliskość śmierci, grożąca nam lub szczególnie bliskiej, ukochanej osobie, stają się źródłem wielkich cierpień i przewartościowań w stosunku do siebie, bliskich, otoczenia, Boga. Śmiertelna choroba zakłóca czynności całego organizmu, przynosi dokuczliwe, niekiedy bezmierne dolegliwości i wyzwala wiele negatywnych emocji: gniew, smutek, złość, rezygnację, wreszcie zwykły ludzki strach przed konaniem w cierpieniach i samotności, utratą godności, zdaniem się na łaskę i niełaskę innych się stać ciężarem dla bliskich, a zarazem odrzucenia przez personel medyczny, który uzna nasz przypadek za nasze życie nadal ma sens, czy odczucie zwolnienia z życia przeżywane przez Joannę Drażbę naszą 23-letnią, chorą poetkę, umierającą z powodu choroby nowotworowej musi nieodłącznie towarzyszyć ludziom umierającym? Czy to życie pogrążone w cierpieniu, odarte z nadziei ma sens, czy warto żyć? Co mnie jeszcze złego może spotkać, zanim umrę, pytała nasza bliska śmierci nauczycielka, przewodniczka po cierpieniach dziecka, 13-letnia chora Natalia, mówiąc po przeczytaniu wierszy i pamiętników Joanny Drażby – „Joasia więcej cierpiała ode mnie...”.Umieraniu towarzyszą cierpienia duchowe, egzystencjalne; świadomość nieustannie atakują dręczące pytania: od najprostszych – Dlaczego właśnie ja? – po skomplikowane zagadki ontologiczne dotyczące istoty bytu – Czy umrze tylko moje ciało? Czy spotkam tam moich bliskich?Okres umierania to wielkie dramatyczne przeżycie budzące potrzebę zwierzeń, wołanie o obecność bliskiej, ukochanej osoby, przyjaźń, bliskich i opieka nad nieuleczalnie chorymi przygotowują także nas do naszego umierania i śmierci. W pamięci mam słowa Marka, pacjenta Hospicjum Palium, skierowane do studentów V roku Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu: Ja już się nie wyleczę z tej śmiertelnej choroby, jednak pobyt tutaj w Hospicjum Dziennym pozwoli mi odzyskać równowagę i wrócić do pewnej normalności, i pomóc w odzyskaniu przekonania, że nadal mogę cieszyć się życiem, że jestem ważny dla innych. Swoje cierpienie przedstawiłem na obrazie, który ciągle tak jak moje życie jest niedokończony; w czerni smutku – zawieszony jest snop światła – nadzieja, a te czerwone, raniące mnie ostrza wyobrażają wpływ choroby na wszystkie obszary mojej osoby – ciało, psychikę, duszę; na końcu każdej czerwonej strzały zawieszona jest moja łza. Pamiętajcie Państwo, aby się spieszyć i nie zmarnować żadnego ofiarowanego nam dnia, każdy z nich jest ludzie, którzy wkrótce umrą, chcą rozmawiać o swoich potrzebach, czy też pogrążeni w smutku i rozpaczy, powinni być odseparowani od bliskich i otoczenia? Czy należy narażać innych na udrękę przeżywania cierpień, które są udziałem umierających? Czy też wręcz przeciwnie, należy przełamać tę ciszę – zmowę milczenia? Szukamy ciągle wzorców, wskazówek – jak rozmawiać, pomagać, okazywać cierpliwość, zrozumienie, wsparcie i miłość tym, którzy są „beznadziejnie chorzy” – skazani jeszcze za życia na izolację, wezwanie do przełamania milczenia wokół osób umierających, pogrążonych w cierpieniu, nieśmiało upominających się o swoje prawa, znaczenie i godność w obliczu nieuleczalnej choroby i śmierci, podjęła przed ponad 30 laty Elisabeth Kübler-Ross – lekarz psychiatra pracująca w jednym z wielkich szpitali amerykańskich w Chicago. Prowadzone przez ponad dwa lata, nagrywane na taśmy rozmowy z umierającymi dzięki wielu walorom osobowościowym Autorki – jej wrażliwości, empatii, intuicji oraz naturalnym potrzebom chorych do dzielenia się swoimi przeżyciami, historiami cierpień – sprawiły, że przy współpracy innych inspirujących i współpracujących osób powstała ta jedyna w swoim rodzaju pełna życia książka – przepełniona niezbywalnymi prawdami o ludzkim cierpieniu, umieraniu, nadziei i miłości do Boga i o śmierci i umieraniu wydane po raz pierwszy w USA w 1969 r. zapoczątkowały wielki przełom w dotychczasowych sposobach kontaktowania się ze zbliżającymi się do kresu życia chorymi i wyznaczyły podstawy współczesnej psychotanatologii i psychoonkologii; można również sądzić, że wywarły znaczny wpływ na obserwowany w latach siedemdziesiątych w Stanach Zjednoczonych rozwój opieki hospicyjnej. Warto tu wspomnieć, że rozpoczęte w 1965 roku przez Elisabeth Kübler-Ross spotkania z umierającymi o dwa lata wyprzedziły wielkie wydarzenie, jakim było otwarcie przez Cicely Saunders pierwszego nowoczesnego ośrodka holistycznej, wszechstronnej opieki nad ludźmi umierającymi – Hospicjum św. Krzysztofa w Sydenham – w południowej dzielnicy przez Autorkę – często w towarzystwie kapelana – seminaria, podczas których chorzy przekazywali swoje historie cierpienia studentom, pielęgniarkom, pracownikom socjalnym, zapoczątkowały również ważny etap w edukacji personelu medycznego i administracyjnego. Rolę ekspertów nauczających w tej szczególnie ważnej dziedzinie, jaką jest psychotanatologia, przejęli bliscy śmierci chorzy. Stali się oni niezrównanymi nauczycielami dla wszystkich tych, którzy winni opiekować się umierającymi osobami, ale również dla E. Kübler-Ross – doświadczonego, dobrze przygotowanego do pracy z chorymi lekarza-psychiatry, a przy tym osoby obdarzonej wielką wrażliwością, serdecznością i umiejętnością słuchania, życzliwą dla chorych i ich Jej empatii i stale wzrastającej wiedzy o życiu będącym częścią umierania, talentowi narratorskiemu i pisarskiemu, ta pierwsza książka oparta na autentycznych relacjach umierających chorych zapoczątkowała nowy, odkrywczy etap otwartego komunikowania się z „beznadziejnie chorymi”, pomagając zrozumieć skalę cierpień i potrzeb nie ograniczających się do pielęgnacji i wyłącznie medycznego działania lekarskiego. Uświadomiony został szerokiemu gronu pracowników służby zdrowia i czytelników cały obszar doznań, problemów i potrzeb chorych i ich rodzin dotyczących psychiki, społecznego bytu i stało się poznanie przeżywanych przez zagrożonych śmiercią ludzi emocji – lęków, obaw przekraczających to wszystko, co było w programach nauczania studentów; E. Kübler-Ross przedstawiła w swojej książce cierpienia i potrzeby osób umierających oraz koncepcje etapów osobowościowego dojrzewania do śmierci. Ten klasyczny podział zachowań – postaw ludzi, którzy stają twarzą w twarz z nieuleczalną chorobą, własną lub osoby najbliższej, stał się powszechnie uznawanym wzorcem pomocnym w zrozumieniu postaw umierających. Hiobowa wieść – uświadomienie sobie zagrożenia bliską śmiercią – wywołuje po wstępnym krótkotrwałym okresie oszołomienia, odrętwienia, pustki, łańcuch krócej łub dłużej trwających reakcji, takich jak odrzucenie, zaprzeczenie gorzkiej prawdy, wreszcie złość i bunt, które kolejno przechodzą w okres targowania się z ludźmi i Bogiem o zmianę decyzji – przepełniony najczęściej fałszywymi nadziejami na wyleczenie lub choćby poprawę, wreszcie okres wielkiego smutku i przygnębienia. Te adaptacyjne okresy obrazujące zmaganie się z nieszczęściem, ciężką, śmiertelną chorobą mogą przeplatać się ze sobą, wzajemnie nakładać i powracać, by osiągnąć (choć nie zawsze) etap akceptacji, pogodzenia się z bolesną rzeczywistością – dojrzewania – przygotowania do śmierci – porządkowania swoich spraw doczesnych, a może jedynie – zamknięcia, dokonania bilansu życia, powrotu do wiary w ludzi i E. Kübler-Ross – po raz pierwszy przetłumaczona na język polski i wydana w Polsce w 1979 roku – była przez wiele lat jedyną publikacją z zakresu psychotanatologii, a zarazem podręcznikiem – źródłem ogromnej wiedzy dla tych wszystkich, którzy pragnęli zrozumieć ludzkie i własne cierpienie związane z umieraniem i w 1981 roku w Krakowie, dynamicznie rozwijający się w ostatnich latach ruch opieki paliatywnej/hospicyjnej (w roku 1997 zarejestrowano 200 ośrodków opieki paliatywnej i hospicyjnej) obejmuje w Polsce opieką coraz więcej cierpiących chorych, a dzięki szeroko rozwijanej działalności edukacyjnej przed- i podyplomowej oraz społecznej, zmiany zachodzą również w mentalności wielu ludzi przekonujących się o potrzebie wsłuchiwania się w prośby osób umierających i ofiarowania wsparcia i kolejną książkę E. Kübler-Ross pt. Życiodajna śmierć pragnę polecić gorąco tym wszystkim, którzy chcą wzbogacić swoją wiedzę o życiu psychicznym i duchowym umierających i ich rodzin oraz poprawić komunikowanie się z nimi. Lektura książki uświadamia, jak ważną rolę może odegrać każdy z nas towarzyszący umierającemu:Ci którzy mają dość siły i miłości, by trwać przy umierającym w milczeniu, które przekracza słowa, wiedzą, że nie jest to moment ani straszny, ani bolesny, ale spokojne ustanie czynności dr Jacek mego ojcai Seppli Bucher– poświęcamPODZIĘKOWANIATak wiele osób pośrednio czy bezpośrednio przyczyniło się do powstania tej książki, że trudno byłoby mi wyrazić wdzięczność każdej oddzielnie. Dr Sydney Margolin podsunął mi myśl przeprowadzania rozmów z nieuleczalnie chorymi w obecności studentów, uważając to za doniosłą metodę nauczania i uczenia Psychiatrii przy University of Chicago Billings Hospital umożliwił przeprowadzenie tego rodzaju Herman Cook i Carl Nighswonger nie tylko aktywnie brali udział w przeprowadzanych rozmowach, ale wyszukiwali odpowiednich pacjentów w okresach, kiedy napotykałam duże trudności. Wayne Rydberg i pierwsi czterej studenci swoją pasją i zainteresowaniem dopomogli mi pokonać wstępne przeszkody. Wielką również pomocą służyło mi Seminarium Teologiczne w Chicago. Wielebny Renford Gaines i jego żona Harriet wiele godzin spędzili nad moim rękopisem, przez cały czas utwierdzając mnie w przekonaniu, że tego rodzaju przedsięwzięcie ma sens; dr C. Knight Aldrich zaś umożliwiał mi tę pracę w ciągu minionych trzech również dr Edgarowi Draper i Jane Kennedy za przejrzenie części rękopisu, a Bonicie McDaniel, Janet Reshkin i Joyce Carlson za przepisanie go na że wyrazem mojej najgorętszej wdzięczności wobec pacjentów oraz ich rodzin będzie opublikowanie tego wszystkiego, z czego mi się podkreślić pragnę, że wielu autorom zawdzięczam inspirację tej pracy, a wreszcie podziękować wypada tym wszystkim, którzy poświęcali i poświęcają swój czas i uwagę ludziom nieuleczalnie Peter Nevraumont podsunął mi myśl napisania tej książki, a pan Clement Alexandre z Wydawnictwa Macmillan cierpliwie i z ogromną wyrozumiałością towarzyszył mi przy procesie jej tworzenia, za co obaj zasługują na wyrazy dziękuję memu mężowi i dzieciom za ich cierpliwość i za to, że zawsze podtrzymują mnie na duchu, co pomaga mi pracować w pełnym wymiarze godzin, łącząc to z obowiązkami żony i AUTORKIZapytana, czy zechciałabym napisać książkę o śmierci i umieraniu, chętnie wyraziłam na to zgodę. Kiedy jednak zaczęłam rozmyślać nad tym, czego się podjęłam, sprawa okazała się znacznie trudniejsza. Od czego zacząć? Co zamieścić w takiej książce? Co mam powiedzieć ludziom, którzy będą ją czytać, ile mogę w niej zawrzeć z tego, czego doświadczyłam w kontaktach z umierającymi pacjentami? Przecież tyle można przekazać bez słów, tyle odczuć, doświadczyć intuicyjnie, spostrzec, nie zawierając tego w ciągu minionych dwóch i pół roku pracowałam z umierającymi pacjentami i opowiem tu o początkach tego eksperymentu, który tyle dał i tak wiele nauczył wszystkich biorących w nim udział. Nie jest to podręcznik, jak podstępować z ludźmi umierającymi. Jest to po prostu relacja o pasjonującej próbie innego spojrzenia na pacjenta, traktowania go jako odrębnej istoty ludzkiej, która tyle może powiedzieć o sobie w bezpośrednim dialogu, od której tyle możemy się nauczyć o wadach i zaletach szpitalnego podejścia do pacjenta. Poprosiliśmy go, by stał się naszym nauczycielem po to, byśmy się jak najwięcej dowiedzieli o końcowych etapach życia, o ludzkim strachu i obawach, troskach i nadziejach. Przytaczam tu zwierzenia moich pacjentów, którzy dzielili się z nami swym cierpieniem, oczekiwaniem i rozterkami. Mam nadzieję, że te karty zachęcą innych, by nie stronili od „beznadziejnie” chorych, ale by się do nich zbliżyli, gdyż wiele im mogą pomóc w ostatnich godzinach. Nieliczni, którzy się na to zdobędą, przekonają się, że tego rodzaju kontakty mogą być pożyteczne dla obu stron; nauczą się też wiele o tajnikach ludzkiego umysłu, o niezwykłych aspektach naszej egzystencji i wyjdą z tego doświadczenia wzbogaceni, żywiąc może mniejsze obawy co do własnego nieuchronnego przecież końca.– 1 –Lęk przedśmierciąPozwól mi nie prosić, bym unikał niebezpieczeństw, lecz bym bez lęku mierzył się z mi nie prosić o uśmierzenie mego bólu, lecz o siłę, by go pokonać. Pozwól mi nie błagać w przerażeniu o ratunek, lecz żywić nadzieję na cierpliwość, że odzyskam wolność. Spraw, abym nie był tchórzem, co widzi Twą łaskę tylko w powodzeniu, ale pozwól mi znaleźć uścisk Twej dłoni w mej minionych pokoleniach epidemie pochłaniały mnóstwo ofiar. Wysoka śmiertelność niemowląt i dzieci sprawiała, że niewiele było rodzin, które nie straciłyby kogoś we wczesnym wieku. W ostatnich dziesięcioleciach medycyna poczyniła wielkie postępy. Szeroko prowadzone szczepienia niemal wyeliminowały wiele chorób, przynajmniej w Europie i Stanach Zjednoczonych. Wprowadzenie nowych leków, zwłaszcza antybiotyków, spowodowało, że coraz mniej ludzi umiera na choroby zakaźne. Dzięki powszechnej profilaktyce i lepszej opiece lekarskiej dzieci rzadziej chorują i niższy jest wskaźnik ich śmiertelności. Wiele chorób, które zbierały obfite żniwo wśród ludzi młodych i w średnim wieku, zostało zwalczonych. Liczba osób dożywających sędziwego wieku stale wzrasta, co z kolei sprawia, że powiększa się grono ludzi cierpiących na choroby nowotworowe i chroniczne, związane z wiekiem mniej mają przypadków nagłych i zagrażających życiu, za to coraz częściej zwracają się do nich pacjenci z zaburzeniami psychosomatycznymi oraz z problemami przystosowania się i zachowania. Obecnie w poczekalniach u lekarzy wysiaduje znacznie więcej osób, które mają kłopoty natury emocjonalnej, oraz ludzi starszych, którzy nie tylko borykają się z ograniczonymi możliwościami fizycznymi, ale stają wobec faktu samotności i wyizolowania, co przysparza im wiele cierpień i smutków. Większości z nich wcale nie jest potrzebny psychiatra. Wystarczyłyby po prostu większa życzliwość i zainteresowanie przedstawicieli zawodów związanych z wszelkimi problemami człowieka, na przykład duchownych i pracowników socjalnych. Właśnie im staram się uzmysłowić zmiany, jakie nastąpiły w ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci, zmiany, które w sposób zdecydowany przyczyniły się do zwiększenia lęku przed śmiercią i narastania trudności w sferze uczuciowej, które spowodowały konieczność lepszego zrozumienia problemu śmierci i umierania, odpowiedniego doń cofamy się w przeszłość i badamy stare kultury i ludy, widzimy, że śmierć na ogół była dla człowieka czymś odstręczającym, i zapewne zawsze tak będzie. Z punktu widzenia psychiatrii jest to całkiem zrozumiałe zjawisko, a najlepszym jego wyjaśnieniem będzie chyba wewnętrzne przekonanie każdego z nas, że śmierć nie dotyczy go osobiście. Podświadomie nie potrafimy bowiem sobie wyobrazić zakończenia naszego własnego życia tu, na ziemi, i jeśli rzeczywiście stajemy wobec tego faktu, przypisujemy go jakiemuś podstępnemu działaniu z zewnątrz. Krótko mówiąc, w głębi duszy jesteśmy przekonani, że zostać możemy tylko zabici, nie dopuszczamy zwykle do siebie myśli, że możemy umrzeć śmiercią naturalną czy ze starości. Dlatego sama śmierć kojarzy nam się z jakimś gwałtownym czynem, przerażającym zdarzeniem, z czymś, co wymaga kary i pamiętać o tych podstawowych faktach, gdyż są one bardzo ważne dla zrozumienia istoty zwierzeń naszych pacjentów, które w przeciwnym razie byłyby zupełnie musimy zrozumieć, że w naszej podświadomości nie ma rozróżnienia pomiędzy pragnieniem a czynem. Często zdajemy sobie sprawę z naszych nielogicznych marzeń, kiedy to dwa całkowicie przeciwstawne dążenia mogą istnieć równocześnie – to sytuacja oczywista w naszych snach, ale nie do przyjęcia i nielogiczna na jawie. Podobnie jak nasza podświadomość może nie rozróżnić pomiędzy pragnieniem zabicia kogoś w gniewie a samym czynem, podobnie i małe dziecko nie jest w stanie przeprowadzić tego rozróżnienia. Dziecko, które w gniewie życzy matce śmierci, ponieważ nie spełniła jakiejś jego zachcianki, przeżyje boleśnie jej nagły zgon – nawet jeśli to wydarzenie nie będzie związane blisko w czasie z jego złymi pragnieniami – zawsze będzie przypisywało sobie całą albo częściową winę za utratę matki. Będzie sobie – rzadziej innym – powtarzało: „To ja to zrobiłem, to ja jestem odpowiedzialny, byłem niedobry i dlatego mamusia mnie zostawiła”. Pamiętajmy, że dziecko zareaguje w ten sam sposób, jeśli straci któreś z rodziców na skutek rozwodu, separacji czy porzucenia. Często nie traktuje ono śmierci jako zjawiska nieodwołalnego i dlatego niewiele się różni ona dlań od rozwodu, który nie przekreśla widywania się w przyszłości z ojcem czy spośród rodziców przypomina sobie zapewne takie uwagi swoich dzieci: „Pochowam teraz mojego pieska, a na wiosnę, kiedy będą kwitnąć kwiatki, on wstanie”. Może to samo pragnienie odczuwali starożytni Egipcjanie, gdy zostawiali swoim zmarłym pożywienie i różne przedmioty, żeby zapewnić im radość, czy dawni Indianie północnoamerykańscy, którzy chowali swych zmarłych wraz z ich dobytkiem?Kiedy starzejemy się i zaczynamy rozumieć, że nie jesteśmy tak wszechmocni, jak nam się zdawało, że nasze najsilniejsze pragnienia nie są wystarczająco mocne, żeby niemożliwe zmienić w możliwe, strach, że przyczyniliśmy się do śmierci osoby kochanej, zmniejsza się, a wraz z nim i poczucie winy. Pod tym jednak warunkiem, że nie był nadmiernie podsycany. Ślady tego lęku możemy spostrzec na szpitalnych korytarzach, u ludzi i żona latami mogą się kłócić, ale kiedy jedno z nich umiera, pozostałe przy życiu wyrywa sobie włosy z głowy, jęczy i głośno lamentuje, bije się w piersi z żalu, strachu i cierpienia. Odtąd znacznie bardziej niż przedtem będzie bało się własnej śmierci, nadal wierząc w odwieczne prawo odwetu – oko za oko, ząb za ząb: „To ja jestem odpowiedzialny za jej śmierć i dlatego umrę marnie”.Może świadomość tego ułatwi nam zrozumienie wielu starych obyczajów i rytuałów, które przetrwały wieki całe i których zadaniem jest ułagodzić gniew bogów albo ludzi, zmniejszając oczekiwaną karę. Mam tu na myśli posypywanie głowy popiołem, rozrywanie ubrań, welony, płaczki w dawnych czasach – wszystko to, co miało na celu wywołanie litości widzów dla nich, żałobników, i było wyrazem żalu, cierpienia i wstydu. Jawna rozpacz, uderzanie się w pierś, wyrywanie sobie włosów z głowy albo odmowa jedzenia były próbami samoukarania się, żeby uniknąć albo przynajmniej zmniejszyć oczekiwaną karę za przypisywaną sobie śmierć osoby żal, wstyd, poczucie winy nie są zbyt odległe od uczuć gniewu i wściekłości. Żal zawsze zawiera w sobie pewne elementy gniewu. Ponieważ nikt z nas nie lubi przyznawać się do gniewu wobec zmarłej osoby, uczucia te są często ukryte albo tłumione i przedłużają okres żalu lub objawiają się w inny sposób. Trzeba pamiętać, że nie do nas należy ferowanie wyroku, czy takie uczucia są złe lub godne potępienia, winniśmy jednak zrozumieć ich prawdziwe znaczenie i przyczyny i traktować jako coś bardzo ludzkiego. Żeby to zilustrować, posłużę się znowu przykładem dziecka – i dziecka w nas. Pięciolatek, który traci matkę, zarówno wini siebie o to, że go opuściła, jak i gniewa się na nią, że go zostawiła i nie troszczy się o jego potrzeby. Zmarła osoba przekształca się w coś, co dziecko kocha i czego bardzo potrzebuje, ale czego jednocześnie nienawidzi z równą intensywnością, gdyż zostało tego Hebrajczycy uważali ciało osoby zmarłej za coś nieczystego, czego nie należało dotykać. Dawni Indianie północnoamerykańscy wierzyli w złe duchy i odpędzali je, strzelając w powietrze z łuku. Wiele innych kultur stworzyło rytuały, które miały zająć się „złymi” umarłymi, i wszystkie one wywodzą się z tego uczucia gniewu, które nadal w nas istnieje, chociaż nie lubimy się do tego przyznawać. Tradycja kamienia nagrobnego może wywodzić się z chęci zatrzymania złych duchów głęboko w ziemi, a kamyczki, jakie wielu żałobników rzuca na grób, są symboliczną pozostałością tych właśnie pragnień. Chociaż wystrzały na pogrzebach wojskowych nazywamy ostatnim salutem, jest to ten sam symboliczny rytuał Indian, którzy ciskali w niebo dzidami lub strzelali z te przykłady, pragnąc dowieść, że człowiek w zasadzie się nie zmienił. Śmierć nadal jest okropnym, przerażającym zjawiskiem, a lęk przed nią jest powszechny, choćbyśmy nawet uważali, że został opanowany w wielu się tylko nasze podejście do śmierci i umierania, do naszych skazanych na śmierć w kraju europejskim, gdzie nauka nie poczyniła jeszcze tak wielkich postępów, gdzie współczesne zdobycze techniki dopiero zaczęły sobie torować drogę do medycyny i gdzie ludzie nadal żyją tak, jak w Stanach Zjednoczonych żyli przed pół wiekiem, miałam możność zetknąć się w krótkim czasie z ewolucją obyczajów z dziecinnych lat śmierć zamożnego gospodarza z sąsiedztwa. Spadł z wysokiego drzewa i odniósł śmiertelne obrażenia. Wyraził tylko życzenie, że chce umrzeć w domu, które oczywiście natychmiast spełniono. Do swojej sypialni wezwał córki i z każdą rozmawiał oddzielnie przez kilka minut. Chociaż bardzo cierpiał, wszystkie sprawy załatwił spokojnie, rozdzielił swoją własność i zarządził podział ziemi, co miało nastąpić dopiero wtedy, gdy pójdzie za nim jego żona. Poprosił również każde z dzieci, by nadal wykonywało jego dotychczasową pracę i wypełniało jego obowiązki. Wezwał też przyjaciół, żeby go odwiedzili po raz ostatni, gdyż chce się z nimi pożegnać. Choć byłam wtedy małym dzieckiem, nie pominął mnie ani mego rodzeństwa. Pozwolono nam brać udział w przygotowaniach rodzinnych, podobnie jak uczestniczyliśmy w ich żalu. Kiedy umarł, pozostał w zbudowanym przez siebie domu, wśród przyjaciół i sąsiadów, którzy przyszli zobaczyć go po raz ostatni, leżącego wśród kwiatów w miejscu, gdzie żył tyle lat i które tak ukochał. W kraju tym do dziś nie ma sztucznego „pokoju snu”, nie ma balsamowania zwłok ani fałszywego charakteryzowania twarzy zmarłego, żeby udawać sen. Tylko widome oznaki choroby zakrywane są bandażami i tylko ludzi zmarłych na chorobę zakaźną szybko zabiera się z opisuję takie „staroświeckie” obyczaje? Moim zdaniem są one wyrazem naszego pogodzenia się z fatalnym zdarzeniem i pomagają umierającemu; również jego rodzinie pomagają przyjąć ze spokojem utratę kochanej osoby. Poza tym człowiek umierający we własnym domu, w drogim jego sercu otoczeniu, nie musi się do niczego nowego przystosowywać. Jego własna rodzina, znając go dobrze, zamiast środka uspokajającego poda mu kieliszek ulubionego wina, a zapach domowego bulionu może zachęcić go do wypicia kilku łyżek pożywnego płynu, co z pewnością jest zawsze przyjemniejsze niż kroplówka. Nie zamierzam pomniejszać roli środków uspokajających i kroplówek, z własnego doświadczenia lekarza wiejskiego wiem dobrze, że ratują one życie ludzkie i często są konieczne. Ale wiem również, że cierpliwość, przyjazny krąg ludzi i dobre jedzenie mogą zastąpić wiele butelek podawanych dożylnie płynów, i co więcej – taka sytuacja nie wymaga całego sztabu ludzi albo indywidualnej opieki którym pozwolono zostać w domu, kiedy ktoś z rodziny umarł, i które są włączone w rozmowy i dyskusje, mają poczucie, że nie są osamotnione w żalu i wspólnie z dorosłymi dzielą odpowiedzialność i żałobę. W ten sposób przygotowują się stopniowo do tego, by śmierć traktować jako część życia, a doznanie to może sprawić, że szybciej to kontrast ze społeczeństwem, w którym śmierć uważana jest za tabu, rozmowy na jej temat za nazbyt ponure, a dzieci wyłączane są z nich pod pozorem, że byłoby to „ponad ich siły”. Są więc wysyłane do krewnych, czasem z kulawym wyjaśnieniem, że „mama wyjechała w daleką podróż”, albo czymś podobnym. Dziecko czuje, że coś nie jest w porządku, a jego brak zaufania do dorosłych pogłębi się, jeśli owi krewni zaczną się plątać i dadzą jakieś inne wyjaśnienia, jeśli unikać będą pytań, obsypywać prezentami – marnym zadośćuczynieniem straty, o której mu nie wolno mówić. Wcześniej czy później dziecko zrozumie zmienioną sytuację rodzinną i w zależności od wieku i osobowości żywić będzie w sercu wielkie rozgoryczenie i żal, w pamięć wryje mu się to zdarzenie jako przerażające i tajemnicze, będzie miało uraz wobec niegodnych zaufania ludzi dorosłych, z którymi nie można się nierozsądnie postąpiono wobec małej dziewczynki, która straciła braciszka: powiedziano jej, że Bóg tak bardzo kocha małych chłopców, że zabrał Johnny’ego do nieba. Ta mała dziewczynka nigdy nie wyzbyła się wobec Boga swego gniewu, a kiedy w trzydzieści lat później straciła małego synka, ów gniew przekształcił się w depresję by myśleć, że nasz wielki postęp, nasze zdobycze naukowe i wiedza o człowieku dopomogą nam lepiej przygotować siebie i nasze rodziny do tego nieuniknionego zjawiska. Tymczasem do przeszłości należą dni, kiedy człowiek mógł umrzeć w spokoju i z godnością we własnym większe postępy robimy w nauce, tym bardziej zdajemy się lękać śmierci, zaprzeczać jej istnieniu. Jak to jest możliwe?Używamy eufemizmów, staramy się, by zmarli wyglądali jak pogrążeni we śnie, wysyłamy dzieci, żeby je uchronić od niepokoju i zamętu w domu – jeśli chory jest na tyle szczęśliwy, że może umrzeć w domu; nie pozwalamy dzieciom odwiedzać umierających rodziców w szpitalach, prowadzimy długie i zaciekłe dyskusje na temat, czy pacjentowi należy powiedzieć prawdę – problem rzadko spotykany, kiedy umierający pozostaje pod opieką lekarza rodzinnego, który prowadzi go od narodzin aż do śmierci i który zna zalety i wady wszystkich osób należących do że wiele jest powodów, dla których nie chcemy podejść do śmierci spokojnie. Jedną z ważniejszych przyczyn jest fakt, że śmierć teraz stała się pod wieloma względami znacznie bardziej przerażająca, zwłaszcza bardziej samotna, zmechanizowana i zdehumanizowana; czasem nawet z medycznego punktu widzenia trudno określić, kiedy stało się samotne i anonimowe, ponieważ chory często zostaje wyrwany ze swego przyjaznego otoczenia i śpiesznie zawieziony do szpitala. Każdy, kto ciężko zachorował i tak bardzo potrzebował wypoczynku i spokoju, doskonale pamięta, ile przeżył okropnych chwil, gdy kładziono go na noszach, gdy słyszał przeraźliwy odgłos syreny karetki i nerwowe zamieszanie, nim się otworzyła brama szpitalna. Tylko ci, którzy tego doświadczyli, znają niewygody i zimno takiego transportu, a jest to dopiero początek ciężkiej próby – trudnej do wytrzymania, kiedy człowiek czuje się dobrze, niewyrażalnej w słowach, kiedy hałas, światła i rozmowy wokoło są ponad siły ciężko chorego. Powinniśmy więcej pamiętać o pacjencie, tym człowieku przykrytym kocami, i zaprzestać na chwilę naszej nerwowej krzątaniny, która zresztą wypływa z najlepszych intencji, po to, by wziąć go za rękę, uśmiechnąć się do niego czy wysłuchać pytania. Uważam jazdę do szpitala za pierwszy etap umierania, gdyż tak jest w wielu wypadkach. Wyolbrzymiam ją przesadnie jako kontrast wobec chorego pozostającego w domu – oczywiście nie zapominając o tym, że jeśli istnieje szansa uratowania życia ludzkiego w szpitalu, należy chorego koniecznie do tego szpitala przewieźć, nie wolno jednak zapominać o przeżyciach pacjenta, jego potrzebach i pacjent jest ciężko chory, często traktuje się go jak kogoś, kto nie ma prawa do własnego zdania. Inna osoba podejmuje decyzję, czy, kiedy i w jakim szpitalu będzie umieszczony. A przecież tak łatwo pamiętać o tym, że chory również ma życzenia, swoją wolę, że czuje i że ma – co najważniejsze – prawo do więc nasz teoretyczny pacjent znalazł się w izbie przyjęć. Od razu otoczą go zaaferowane pielęgniarki, salowe, stażyści i asystenci; jeden laborant może zaraz pobierze mu krew, a inny zrobi elektrokardiogram. Może przewiozą go do rentgena, gdzie wysłucha uwag na temat swego stanu, rozmowy personelu o tym, jakie pytania należy zadać rodzinie. Powoli, lecz nieubłaganie zaczyna być traktowany jako przedmiot. Nie jest już dłużej osobą. Decyzje często podejmowane są bez zapytania go o wyrażenie zgody. Jeśli się buntuje, dostanie środek uspokajający, a po wielu godzinach oczekiwania i dyskusji zostanie przewieziony na salę operacyjną albo intensywnej terapii, gdzie będzie przedmiotem licznych i kosztownych błagać o wypoczynek, spokój i godność, w zamian za to dostanie kroplówki, transfuzje, podłączą go do jakiejś aparatury albo zrobią mu tracheotomię, jeśli zajdzie taka potrzeba. Chciałby, żeby choć jedna osoba zatrzymała się choć na jedną minutę, tak by mógł jej zadać choć jedno pytanie – ale zamiast tego kręcić się będzie wokół niego kilkanaście osób, bardzo zajętych rytmem jego serca, tętnem albo czynnością płuc, wydzielaniem gruczołów i wydalaniem moczu i kału, lecz nikt nie będzie traktować go jako istoty ludzkiej. Chciałby się stąd wyrwać, lecz byłoby to bezskuteczne, gdyż wszystko się robi po to, by ratować mu życie, a jeśli się to uda, dopiero wtedy spojrzą na niego jak na człowieka. Ci, którzy najpierw zajęliby się nim jako istotą ludzką, mogliby stracić bezcenny czas i nie uratować mu życia! Przynajmniej takie jest rozumowe usprawiedliwienie tego rodzaju poczynań – ale czy tak jest rzeczywiście? Czy naprawdę uzasadnieniem tego coraz bardziej mechanicznego, zdepersonalizowanego podejścia może być nasza własna postawa obronna? Czy w ten sposób powinniśmy podchodzić do pacjenta śmiertelnie albo ciężko chorego i rozwiązywać obawy, jakie w nas budzi? Czy nasze skoncentrowanie się na skomplikowanej aparaturze, na ciśnieniu krwi nie jest rozpaczliwą próbą, żeby zaprzeczyć nadchodzącej śmierci, która tak nas przeraża i przyprawia o taką niepewność, że całą naszą wiedzę przelewamy na maszyny, gdyż mniej się ich obawiamy niż cierpiącej twarzy innej istoty ludzkiej, która raz jeszcze przypomina nam o naszej bezsilności, o naszych ograniczeniach i błędach i co ważniejsze – o naszej własnej śmiertelności?A może należałoby zadać sobie następujące pytanie: Czy stajemy się mniej ludzcy czy bardziej ludzcy? Chociaż książka ta nie ma być w żadnym wypadku osądem, jasne jest, że niezależnie od odpowiedzi pacjent cierpi obecnie więcej – może nie fizycznie, lecz duchowo. A przez wieki jego potrzeby nie zmieniły się, najwyżej nasze możliwości, żeby je do zakupu pełnej wersji książki------------------------------------------------------------------------
napisz co pomaga nam odzyskać łaskę